Patrick Radden Keefe - Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego

Nie jest odkrywczym stwierdzeniem, że poszczególne społeczeństwa różnią się między sobą z uwagi choćby na pewne przypadkowe dość czynniki, które następnie urosły do rangi tradycji czy dość przypadkowego kodu kulturowego. Nie zmienia to faktu, że w epoce globalnej wioski ulegamy stopniowej uniformizacji. W konsekwencji wiele spośród choćby amerykańskich specyfik budzi coraz większe zdziwienie. Jedną z nich niewątpliwie jest wręcz obsesja na punkcie broni i swobodnego do niej dostępu. Inną zaczyna stawać się gwałtownie narastający problem narkomanii dręczącej ten kraj. Patrick Radden Keefe przekonuje, że nie jest to ani obraz przejaskrawiony, zaś głównego źródła problemu niekoniecznie trzeba upatrywać w kartelach rodem z krajów Ameryki Łacińskiej.
Nawiązanie do narkobiznesu kojarzonego choćby z nazwiskami Pablo Escobara czy Joaquína „El Chapo” Guzmána nie jest przypadkowe, albowiem autor wcześniej zajmował się tematem „klasycznych” zorganizowanych grup przestępczych, zalewających Amerykę takimi czy innymi niedozwolonymi środkami odurzającymi. Ku swemu zaskoczeniu i zaniepokojeniu dostrzegł on jednak wiele zbieżnych zachowań – prowadzących ku tożsamym skutkom – po stronie w pełni legalnych, prezentujących się w blaskach jupiterów koncernów farmaceutycznych, których symbolem uczynił znaną-nieznaną nowojorską rodzinę Sacklerów.



Nie jest to bynajmniej typowa opowieść o diabolicznej tzw. Big Pharmie, ale bardziej historia swego rodzaju dynastii, która, w ocenie autora (całkiem przekonująco uzasadnionej) już na samym swym początku była skłonna do dokonywania „zasiewu” bez jakiejkolwiek innej niż buchalteryjnej refleksji nad skutkami. Pierwsze rozdziały mogą być frapujące zwłaszcza dla miłośników wszelkiej maści biografii, autor jednak nie ukrywa, ku jakim wątkom zmierza.

Debiut OxyContinu na amerykańskim rynku okazał się jednak momentem przełomowym, tak dla korporacji Purdue, stojącym za nią rodem Sacklerów, jak i setek tysięcy Amerykanów i nie tylko, dla których okazał się on środkiem prowadzącym ku śmierci, jak
i milionów innych osób, które popadły w uzależnienie i związane z nim dramaty. A nie zapominajmy o członkach ich rodzin. Słyszeliście może o epidemii fentanylu. Zdaniem Keefe’a nie wzięła się ona znikąd.

Wielkim atutem omawianej książki jest fakt, że choć autor ani przez moment nie kryje się ze swymi zapatrywaniami, nie stroni też od całkiem mocnych ocen, tym niemniej pełnymi, pełnymi garściami odwołuje się on do najróżniejszych źródeł, których wiarygodność trudno kwestionować – by wskazać chociażby na ogrom dokumentów pochodzących od samych obwinionych, do ujawnienia których zostali oni przymuszeni nakazami sądowymi.

Czytając „Imperium bólu” nietrudno przywołać nieśmiertelne frazy o „banalności zła”, całkiem miałkich motywacjach kierujących tak głównymi beneficjentami, jak i całym mnóstwem – liczonych w tysiącach (co najmniej) – pomniejszych aktorów dramatu. Zarazem książka uświadamia, jak wiele drobinek owego zła na zasadzie kuli śnieżnej potrafi się przeistoczyć w prawdziwe nieszczęście. Nieraz zaś wystarczy wyprzeć własną sprawczość, by snem sprawiedliwego zasypiać w sąsiedztwie własnych ofiar.

I jeszcze jedno – historia to nie dziedzina wyłącznie zamierzchłej przeszłości o zapachu kurzu. Ta nieraz rozgrywa się na naszych oczach. Największą słabością „Imperium bólu” jest zakończenie – o które nie sposób mieć pretensje wobec autora, wszak tworzącego swą publikację w określonej dacie. A tymczasem w najbliższych dniach wywrócić stół bądź wbić gwóźdź do trumny może amerykański Sąd Najwyższy.

Autor: Klemens
skomentuj
KOMENTARZE NA TEMAT GRY
więcej komentarzy dodaj komentarz