Zjazd X

Data 22 lipca już na trwałe zapisze się w historii Lublina, Polski i świata – tego bowiem dnia w 2011 roku miał miejsce jubileuszowy (choć w sumie patrząc na znaczenie tego słowa, to cechuje to każdy kolejny) X Zjazd Sztabu VVeteranów, a który miał miejsce właśnie w stolicy polskich nałogów, tj. mieście chmielu i tytoniu.
Czcionka koloru zielonego - Hunter

Czcionka koloru brązowego - Klemens

Czcionka koloru fioletowego - Spiderlo

Dla mnie tegoroczny zjazd Sztabu zaczął się w nocy z czwartku na piątek. Podziało się tak dlatego, że zadowolony ze zbliżającej się podróży położyłem się spać gdy księżyc znajdował się już wysoko na niebie. Na całe szczęście nim przeszedłem w stan kilkugodzinnego spoczynku zdążyłem się zorientować, że zapomniałem się... spakować. Dlatego też o godzinie drugiej nad ranem, już w piątek wytoczyłem się spod ciepłej kołdry i pognałem po plecak. Gdy zaś odnalazłem i spakowałem wszystkie potrzebne rzeczy była już godzina na tyle późna, że prawie zdążyłem zjeść śniadanie, zmierzyć się z komputerowym przeciwnikiem w szybkiej partyjce trzeciej części znanego i lubianego Partician, po czym zebrać się i wyruszyć ku dworcowi głównemu w Krakowie.

Podróż na dworzec umiliła mi grająca głośno muzyka w słuchawkach (ot, skuteczne zabezpieczenie przed zaśnięciem), a że krakowskie tramwaje z samego rana okazały się wybitnie punktualne, do pierwszego celu swej podróży dotarłem około 20 minut przed czasem. To zaś zaowocowało mozolnym spacerem w przejściu podziemnym na poszczególne perony gdzie sprzedawcy właśnie otwierali kramiki z książkami. Wtedy to wydałem swoje pierwsze pieniądze, lecz o tym szerzej będzie można przeczytać w recenzji samej książki, która pojawi się niebawem na łamach Sztabu RPG. Po zajęciu miejsca w pociągu zegar zaczął odliczać około 30 minut. Po ich upływie zjazd Sztabowiczów zaczął się na dobre, a to za sprawą pojawienia się w pociągu drugiego redaktora, WSP, startującego z Miechowa.

Do Lublina zajechaliśmy jako ostatni, kilka minut po reszcie redaktorskiego zgromadzenia. Już zaraz po wyjściu z pociągu otrzymaliśmy smutne wieści – na tegorocznym zjeździe zabraknie samego Marszałka.


W istocie wieść była to smutna, jak i prawdą jest, iż Hunter z WSP dotarli ostatni, co oznacza, iż Zjazd rozpoczął się wcześniej – choć dzięki Polskim Kolejom Państwowym o tylko kwadrans – z chwilą, gdy Klemens podał dłoń Ajmdemenowi i Tigikamilowi.

VVeterani zawsze prawi!


Potem jednak było już coraz lepiej. Pogoda dopisywała, a sam Lublin okazał się bardzo przyjemnym miastem. Akademik, w którym spędziliśmy cały weekend – Eskulap – był dosyć przytulnym miejscem z dobrą lokalizacją.

Przy okazji zaobserwowaliśmy, iż portierzy(-rki) w akademikach byli, są i będą niezmienną w swych obyczajach Siłą i Mocą.

W myśl zasady – najpierw Bóg, potem ja, potem rektor.

Znalazło się obok nawet profesjonalne boisko do gry w piłkę. Niestety mimo wielu prób nie udało mi się skorzystać z usług tamtejszych trolejbusów, których zabrakło w mieście (czerwonych) królów polskich.

Wiele czasu nie upłynęło, nim rozległo się dramatyczne „jeść!” z vveterańskich szeregów. Ruszyliśmy na poszukiwania, podczas których przy okazji zwiedziliśmy całkiem znaczną połać ziemi lubelskiej, acz nasza anabaza w końcu doczekała się swego kresu w Piotrusiu Panie. To był wszakże dopiero początek!

Trzeba przyznać, że pod względem gastronomicznym, Lublin okazał się strzałem w dziesiątkę. Dzięki pomocy organizatora – Spiderlo, mogliśmy stołować się w fantastycznej knajpce. Mimo dobrego jedzenia jednak, przegrała ona w rankingu najlepszych miejsc w mieście z usytuowaną w centrum Česką Pivnicą (co w żadnym razie nie jest żadną kryptoreklamą, lecz promocją zupełnie jawną i szczerą – choć trzeba przyznać, iż niestety nie mieli mleka), albowiem to właśnie w niej spędziliśmy najwięcej naszego jakże cennego czasu i wydaje mi się, że nikt nie uważa, że był to czas stracony:)

Wrzawę, okrzyki zachwytu u jednych i druzgocącej porażki u drugich słychać już było od ratusza. Gdy dotarłem do Českiej Pivnicy postanowiłem szerokim łukiem ominąć podejrzane towarzystwo. Jak się później okazało to byli Sztabowicze toczący bój w pokera. Marsowe miny zdradzały
głęboki stan wtajemniczenia…


No i wtedy dołączył do nas Spiderlo, który szybko okazał się zręcznym pokerzystą, tyleż czytającym karty, co i twarze rywali.

Podczas gry w pokera radość Ajmdemena po rozdaniu była tak rozbrajająca, że nietrudno było zgadnąć, że fortuna poskąpiła mu dobrych kart. Wypadało tylko wypunktować. Hunter z kolei przy dobrych kartach się krzywił (albo marszczył twarz – jak kto woli). Klemens… nie będę więcej zdradzał, bo czeka mnie sromotna klęska w przyszłym roku.

Gdy zaczął snuć się zmrok, a żołądki na nowo zaczęły się domagać innego niźli chmielowego jadła, ruszyliśmy w drogę powrotną, choć bynajmniej nie była ona prostą ani też w żadnym razie nie wiodącą bezpośrednio do naszej bazy. Wtedy też dołączył do nas kolejny vveteran – dr Acula – czego zresztą nie omieszkała spostrzec bystrooka uniwersytecka zwiadowczyni. Gry wojenne trwały do późnej nocy.

Nastał dzień i poranek, tak iż około południa skierowaliśmy się na pobliskie boisko – nadszedł czas igrzysk!


Poziom reprezentacyjny


Swoją drogą... wiecie, że glany świetnie sprawują się w roli butów piłkarskich? Szczególnie silnym walorem bojowym są dla bramkarza! Do dzisiaj z uśmiechem na twarzy wspominam wycofującą się w ostatniej chwili drużynę przeciwną gdy ujrzeli mnie szarżującego w tym jakże ciężkim obuwiu. Ponadto, podczas tegorocznego meczu narodziła się nowa taktyka przyjmowania (a raczej „przejmowania”;)) piłki głową. Śledźcie wiadomości sportowe! Już niebawem usłyszymy o zwycięstwach polskiej drużyny piłkarskiej wykorzystującej taktykę „na byka”.

Podczas gry po raz kolejny odczuliśmy dotkliwy brak Marszałka, choć dla kości tegoż może to i lepiej, że nie miał okazji do styczności z Hunterowym obuwiem nadsportowym.

Na treningu daliśmy też niezły popis strzałów „Panu Bogu w okno”. Mając w składzie „crazy glankeepera” przeciwnicy nie mieli szans. Po przerwie – transfer Klemensa do naszej drużyny okazał się strzałem w dziesiątkę. Rywale nie mogli znaleźć sposobu na bramkarza patrzącego i strzelającego z „byka” oraz na nas – dwóch skromnych obrońców.

Pełni sił i werwy po odrobince fizycznego wysiłku ruszyliśmy ku miastu, a właściwie ponownie ku Českiej Pivnicy. Po powrocie – który wszak kiedyś musiał nastać – zagłębiliśmy się w typowych rozmowach o ratowaniu Sztabu, jak również wcielaliśmy się w różne postacie, okraszając je dyskusjami choćby na temat przyczyn niemożności zrealizowania wszystkich warunków dobrej spowiedzi, jak również rozwiązania Huntera niniejszego problemu.

Česká Pivnica już niedaleko


Nastał dzień i poranek – co oznaczało, iż nasz wspólny czas powoli dobiega kresu…

Niestety, dwa dni to stosunkowo mało. Dotknęło nas to szczególnie w niedzielne popołudnie 24 lipca gdy nastał czas rozjazdów. Po kilku perypetiach dotarliśmy na dworzec w Lublinie i zetknęliśmy się z „godziną zero” - chwilą, w której wymieniliśmy się uściskami dłoni i podzieliliśmy na trzy grupy wsiadające do różnych pociągów. Pierwszą, zmierzającą w kierunku Miechowa i Krakowa, byliśmy ja, WSP oraz Klemens. Drugą grupę stanowił Ajmdemen zmierzający ku Warszawie, zaś ostatnią reprezentował Tigikamil, czekający na pociąg do Bydgoszczy. Grupy miały być dwie, lecz w trakcie kupowania biletów, tablice informacyjne, rozkłady i Pani z obsługi przeciągnęły Ajmdemena na ciemną stronę mocy. Zdradził Tigiego, towarzysza broni, i wsiadł do innego pociągu. Niestety z racji braku czasu sąd polowy odłożyliśmy na następny rok:)

W przyszłym roku czeka nas ostateczna rozgrywka. Rywale są żądni rewanżu. Może na tą okazję kupię glany. No i oczywiście poćwiczę strzały „z byka”. Adios glanmigos!

Autor: Hunter
skomentuj
KOMENTARZE NA TEMAT GRY
więcej komentarzy dodaj komentarz