Wojciech Cejrowski - Wyspa na prerii

Dawno, dawno temu, nim mieszkańcy kraju nad Wisłą usłyszeli o podróżniku przemierzającym świat boso, objawił im się pewien niecodzienny kowboj, mający tendencję do tyleż głośnego i efektownego uderzania na wizji kuflem o stół, co wygłaszania tyrad i połajanek nie stroniących od epitetów w rodzaju „pornogrubasa” skierowanych w stronę urzędującego wówczas prezydenta Najjaśniejszej. O tym jednak, że konwencja „WC Kwadransu” nie była przypadkowa przekonujemy się dopiero teraz, sięgając po „Wyspę na prerii”.
Autor, jak sam stwierdza we wstępie, nie ograniczał swych zainteresowań do ludów, które określilibyśmy mianem pierwotnych, lecz imponuje mu także model społeczeństwa, które utworzyło jeden z najbardziej nowoczesnych – czy „współczesnych” – państwa świata, jakim są Stany Zjednoczone. Nie obchodzi go bynajmniej los Megalopolis, Nowej Anglii czy Kalifornii, lecz najbardziej prowincjonalna z prowincji tego kraju i jej mieszkańcy, czyli tzw. redneckowie (choć słowo to nie pojawia się w książce ani razu).



Bohaterem książki jest stan Arizona – oczywiście pierwszoosobowa, często dość introwertyczna narracja mogłaby prowadzić do odmiennego wniosku, podobnie jak rozdziały poświęcone niektórym osobom, niejako rozwijająca pewne portrety (np. listonosza), lecz jest to tylko iluzja, ani przez moment czytelnik nie wyzbywa się wątpliwości, że gdyby nie o danych osobach, to autor napisałby o innych.

Jak zwykle, Wojciech Cejrowski nie silił się na polityczną poprawność czy jakiś obiektywizm, choć niejednokroć przez jego wypowiedzi przemawia pewność siebie, która nie powinna towarzyszyć stawianym dość jednak wątpliwym tezom. Najlepszym tego przykładem mogą być chociażby dywagacje poświęcone systemowi podatkowemu starożytne
go Rzymu – pogłówne jako wyłączny podatek obowiązywało tylko na obszarze Italii, i to już w epoce pohannibalskiej, tymczasem fiskus tak naprawdę opierał się na podatku gruntowym, który spoczywał na prowincjach, i zasadniczo był sporym obciążeniem. Zresztą, czy tak trudno zapomnieć proweniencję paremii „pecunia non olet”? Nie zmienia to jednak faktu, że co najmniej parokrotnie skłania on do głębszego zastanowienia, chociażby na tle kwestii tzw. zaufania społecznego.

Od strony technicznej „Wyspa na prerii” jest majstersztykiem – edycja jest bardzo staranna (właściwie nie sposób wypatrzeć jakiejkolwiek literówki, na myśl nasuwa mi się tylko jedna, acz próbując ją ponownie zlokalizować zaczynam się wahać, czy nie był to aby psikus ze strony mej pamięci), kolorowa, jakość papieru jest więcej niż zadowalająca – książka już samym swym wyglądem wdzięcznie prezentuje się na półce.

„Wyspa na prerii” ujęła mnie nie mniej od poprzednich pozycji Wojciecha Cejrowskiego, i to nawet pomimo przymrużenia oka, które towarzyszyło mi przy lekturze niektórych passusów. Stanowi ona pewnego rodzaju hołd dla amerykańskiej drogi życia w czasach, gdy przestało to być modne. O żadnym epigoniźmie nie może jednak być mowy – jest to raczej przejaw rodzicielskiej miłości, nie pozbawionej krytycyzmu, lecz o ciepłym ładunku.

Ps. W moich stronach jak najbardziej mówi się o „szlauchu”, „szlauf” jest stanowczo rugowany już w najmłodszych latach.

Autor: Klemens
skomentuj
KOMENTARZE NA TEMAT GRY
więcej komentarzy dodaj komentarz