Zjazd XI

Jakieś fatum zawisło nad organizacją XI Zjazdu Sztabu VVeteranów - na przeszkodzie lipcowemu spotkaniu nad Zalewem Sulejowskim stanęła nagła pandemia bliżej niezidentyfikowanej choroby (oraz prawdopodobna upadłość zarezerwowanego hotelu), w sierpniu katastrofy związane z przeprowadzkami i wyjazdami rodzinnymi. Nie zniechęciło to jednak vveteranów, gdyż kampania wrześniowa musiała zakończyć się sukcesem!
Czcionka koloru zielonego - WSP

Czcionka koloru brązowego - Hunter

Praca, praca, praca. No i jeszcze trochę pracy. Tak w skrócie wyglądały w moim przypadku przygotowania do XI Zjazdu Sztabu VVeteranów. Co prawda na półce tuż obok konsole wideo kusiły i mąciły w głowie, jednak koniec końców musiałem im odmówić. Po całonocnej przeprawie pełnej odnośników i stron internetowych zapakowałem do plecaka co najważniejsze i po wcześniejszym prysznicu popędziłem na przystanek autobusowy wprost na dworzec.

Wbrew pozorom pobudka przed piątą rano nie była dla mnie czymś nadzwyczajnym. Gorzej było z zapakowaniem wszystkiego co niezbędne na zjazd do plecaka. Zacząłem już dzień wcześniej, więc rano po odhaczeniu najważniejszych czynności mogłem wyruszyć na drugi w mym życiorysie Zjazd Sztabu VVeteranów.

Puste ulice Krakowa wręcz hipnotyzowały spokojem i agonią. „Dwunastka” ruszyła z przystanku zgodnie z planem, a przynajmniej tak mi się zdawało, bo okazało się, że tramwaj, który faktycznie na pierwszy przystanek zawitał jako „dwunastka” okazał się „osiemnastką”, gdy tylko zboczył z trasy, którą spodziewałem się jechać.

Po krótkim rozpoznaniu i ocenie sytuacji, moje położenie i kierunek powróciły na właściwy tor. Sprawna komunikacja miejska i szybka wymiana esemesów z Klemensem sprawiła, że znalazłem się na torze piątym wraz z pozostałymi dwoma sztabowiczami. A ci, no co tu dużo mówić, po prostu rutyniarze, na ich twarzach nie widać było cienia ekscytacji czy przejęcia. Hunter i Klemens niczym prawdziwi weterani czekali na pociąg, rozmawiając i żartując.


Pragnąłbym wprowadzić w tym miejscu poprawkę, gdyż na mojej twarzy malował się delikatny uśmiech zwycięstwa – wszystko dzięki jednej z krakowskich piekarni stacjonujących na terenach około-dworcowych, dzięki której mogłem wsiąść do pociągu ze śniadaniem w ręku.

Na peronie nie było wiele osób, toteż łatwym wydawało się znalezienie miejsc w pośpiesznym do Poznania. W rzeczywistości było jeszcze lepiej. Przedział oznaczony jako „tylko dla personelu” okazał się nim tylko z nazwy i gościł nas prawie przez całą podróż jako jedynych jego pasażerów. Swoją drogą, to niesamowite ile potrafi zdziałać naklejona na szybie zwykła kartka informacyjna, nawet jeśli jest nieaktualna…

Hunter szybko o
kazał się śpiący i po chwili rozmowy na przeróżne tematy poszedł smacznie spać, mając do dyspozycji całą trzyosobową kanapę przedziału. Sprawcą jego zmęczenia okazała się praca, którą wykonywał w nocy. My natomiast z Klemensem zajęliśmy się lekturą mniej (jak w moim przypadku) lub bardziej ciekawych rzeczy.


Ale nie macie mi tego za złe, koledzy redaktorzy? Wszakże po tych pysznych, krakowskich kapuśniaczkach drzemka w rytmie pociągowych kół podskakujących w rytm nierówności na torach to była rzecz konieczna!

Po około siedmiu godzinach podróży dotarliśmy do dworca głównego w Poznaniu. Nie było jednak czasu na obejrzenie miasta. Hunter musiał kupić bilet do Gniezna, a później razem mieliśmy przesiąść się do pociągu do pierwszej stolicy Polski. Na wszystko było kilkanaście minut. Generalnie wystarczyłoby to spokojnie gdybyśmy nie skusili się postąpić wbrew zasadzie, że lepsze jest wrogiem dobrego i nie odeszli z kolejki do kasy na rzecz krótszej u góry dworca. Tak, po przeczekaniu na swoją kolej, pan w okienku oznajmił łagodnym głosem, że owe okienko to nie kasa, lecz informacja. I znów: szybka ocena sytuacji i analiza konsekwencji. Klemens pobiegł na peron, a my wróciliśmy do prawdziwej kasy.

Nerwowe spoglądanie w zegarki i (prawdopodobnie) rekord świata w prędkości kupowania biletu przyniosły oczekiwane efekty.

Uff… udało się, choć było naprawdę blisko klęski.

W Gnieźnie byliśmy około godziny później. Marszałek czcigodnie nam panujący, MAO właśnie, podjechał na dworzec swoim samochodem. Po krótkim powitaniu przebyliśmy ostatnią, najwygodniejszą podróż do celu zjazdu: letniej rezydencji MAO w Rogowie.

Szybko okazało się, że to miejsce jest strzałem w dziesiątkę jako teren Zjazdu i nie sposób się w nim nudzić. A zaczęło się od towarzyskiej partii pokera, której symboliczną stawką miał być wybór pokoju, w którym będziemy spać. Nie chwaląc się, to ja byłem zwycięzcą, choć coś czuję, że przegrany MAO z politowaniem patrząc na naszą grę po prostu się podłożył. Muszę powiedzieć też, że rady Marszałka co do gry były bardzo cenne i niewątpliwie przydadzą mi się na kolejnym Zjeździe.

A przegrany musiał przyrządzić obiad. Niestety Marszałek poległ na gotowaniu makaronu i ta czynność mogłaby się skończyć katastrofą gdyby nie odsiecz Huntera, który doprowadził kluski do stanu możliwego do spożycia. W efekcie potrawa wyszła całkiem dobra.


skomentuj
KOMENTARZE NA TEMAT GRY
więcej komentarzy dodaj komentarz