Opowiadanie Do Konkursu Carpe Diem

Szli cały czas prosto, aż doszli do krzyżówki. Prowadziła w czterech różnych kierunkach. Każda odnoga zaopatrzona była w pochodnie.
- Gdzie teraz? - spytała się Vera.
- Ty wybierz, bo ja mam pecha. - westchnął.
- W prawo, w lewo, czy prosto? - zamyśliła się. - Prosto, szliśmy cały czas prosto, to teraz, na pewno, trzeba iść prosto.
- No to idziemy. Mam nadzieję, że dobrze wybrałaś.
Ja też - pomyślała. - Nie chcę dłużej iść między tymi nieprzyjaznymi skałami. Doszli do dużych, drewnianych, okutych żelazem drzwi. Przystanęli. Veronica podeszła do wiszącej na ścianie pochodni, wyjęła z trzymającej ją rączki i zbliżyła do wrót.
- Co to jest? - pokazała runy widniejące na drzwiach.
- Nie wiem, nie chcę wiedzieć. Jedyne co teraz chcę, to się stąd wydostać. Jeżeli będę musiał wybić te drzwi z zawiasów to to zrobię. - podszedł do bramy i mocno naparł zdrowym barkiem. - Idzie coś?
- Nie, nawet odrobinkę. Spróbujmy razem.
Veronica podeszła do krasnoluda i razem naparli na drzwi. Nie przesunęły się nawet o centymetr.
- Odsuń się. - Zdecydowanym ruchem ręki odsunął Verę od drzwi. Wziął topór, wzniósł wysoko nad głowę, wspomógł się wyciem i ciężko rąbnął w bramę. Wyjął topór ze szczeliny, utworzonej przez wbicie i ponownie zamachnął się, tym razem zza pleców. Pofrunęły drzazgi, zapachniało starym, ale mocnym drewnem. Za mocnym.
- Nie ma szans, musimy znaleĽć inne wyjście.
- Poczekaj, może gdzieś tu jest jakaś dźwignia, otwierająca te wrota.
- Może masz rację. Zobacz na lewą ścianę, ja obszukam prawą.
Badał rękoma chropowate skały, naciskał, przesuwał, ale nic nie wskazywało na to, by był tam jakiś przełącznik. Veronica obmacała wszystko - sufit, ścianę, podłogę i zauważyła mały kamień, który po naciśnięciu, wysuwa się po kilku sekundach.
- Gerik, zobacz na ten kamień. Na pewno jest jakoś powiązany z runami na drzwiach. - wskazała palcem na kamień, wielkości piłki od tenisa. Gerik podszedł, wcisnął i zauważył, że kamień po kilku sekundach wysuwa się.
- Może coś trzeba powiedzieć. Spróbuj. - dziewczyna poklepała Gerika po ramieniu, zachęcając do konwersacji z kamieniem.
- Co mam powiedzieć, przecież może być tysiące kombinacji.
- Nie wiem zacznij od powiedzenia, że krasnoludy są głupie.
- Lepiej ty mów, bo mi to przez gardło nie przejdzie.
- Wciśnij kamień. Już. Dobra. Krasnoludy to patetyczne cieniasy, małe skurwiele, zarzygane kurduple... - w miarę przemowy Very, Gerik robił się coraz bardziej czerwony, parskał pustym śmiechem i złorzeczył, czas, w którym przyszło mu się urodzić. - kochane, opiekuńcze istoty. - Gerik udobruchany, przebaczył dziewczynie wszystkie je

j grzechy, które popełniła i które popełni.
- I co? Nic? - Gerik rozczarował się, szczególnie, że te ostatnie słowa nie podziałały.
- Może ty musisz to powiedzieć, bo ja mam za czysty głos.
- Tak, pewnie jeszcze wyczuwa barwę i właściciela głosu. - odpowiedział z sarkazmem, ale wzruszył ramionami i przystąpił do dzieła. - Sezamie - otwórz się. - oboje parsknęli śmiechem i od razu zamilkli, gdy drzwi, powoli, zaczęły wsuwać się w podłoże.
- Niesamowite! Jakie te gobliny głupie. Każdy kiep, zaczął by od tych słów. Co się tak patrzysz? My to co innego. Zamilkli, gdy zobaczyli ziejącą na nich czerń tunelu. Dziewczyna zamachała pochodnią, trzymaną w prawej ręce, cienie zafalowały i z powrotem zaczęły rytmicznie tańczyć.
- Nie bój się, widzę w ciemnościach. Najlepiej jednak, jakbyś wzięła pochodnię.
- Wezmę na pewno. Boję się tego, co może kryć się w ciemnościach.
Ja też. Ja też - pomyślał - ale choćby ta skała miała runąć, przeprowadzę to dziecko przez tę górę. Szli przed siebie w ciszy. Byli przygnębieni i zmęczeni. Nagle usłyszeli rytmiczne bicie w bębny, gdzieś w okolicy. Nie potrafili zlokalizować miejsca, ponieważ echo zniekształcało odległość.
- Co to jest? - spytała się Veronica.
- To gobliny. Odprawiają swój mroczny rytuał.
- Co konkretnie?
- Modlą się do swoich bogów i, najczęściej, składają kogoś w ofierze.
- Kogo?
- Was! - odpowiedział mroczny głos, zza zasłony mroku.
Gerik nie widział go, bo nie mógł przestawić się na spektrum podczerwieni, gdyż stał w świetle. -Odsuń się! - krzyknął do Very.
- Trzymaj się Gerik! Pomogę ci! - odsunęła się od machającego topora, odrzuciła pochodnię i pozbierała kamienie, które mogły wyrządzić szkodę.
W światło leżącej na ziemi pochodni wszedł duży, zgarbiony stwór. Wyglądał jak wilkołak, ze szponami długości dwudziestu centymetrów. Miał dwie głowy przypominające ludzkie, ale z bujnym owłosieniem. Vera rzuciła w niego dwoma kamieniami. Obydwa trafiły. Wilkołak mrugnął nieznacznie powiekami, na znak, że dostał, ale ma to "gdzieś". Tymczasem kreatura miała ciekawy widok. Jeden człowiek - kobieta, z dziegciowymi włosami, spływającymi kaskadą na piersi, z dużymi, okrągłymi oczyma koloru kory sosny - matowymi i rozumnymi - i piękną okrągłą twarzą - rzucał w niego kamieniami. Natomiast, druga - lepiej znana osoba, była krasnoludem o włosach sztywno sterczących kilka centymetrów nad głową, koloru nieba wczesną nocą. Brodę, tego samego koloru, sięgającą do najniższych żeber, miał poznaczoną białymi nitkami. Oczy, lekko zmrużone, miał koloru ciemnego piwa. Sięgał około półtora metra nad ziemię. Jego topór w doskonałym stanie, znaczył młyny, przy jego zwinnym ciele.
skomentuj
KOMENTARZE NA TEMAT GRY
więcej komentarzy dodaj komentarz