George Orwell - Brak tchu

„To rzecz bardzo osobliwa”, z tym stwierdzeniem w „Braku tchu” spotykałem się bardzo często. Tymi słowami mogę również skomentować każdą książkę George'a Orwella, a właściwie Erica Blaira. Każda książka jednego z moich trzech „mistrzów” (jednego z trzech, gdyż na całą trójkę składają się jeszcze bracia Strugaccy oraz nikt inny jak Stanisław Lem) jest przygodą absolutnie niesamowitą. Przy okazji, każda książka Orwella to głęboka, wielowarstwowa powieść o ludziach, systemie i kataklizmie, który – być może nie w bezpośredniej formie fizycznej – zawsze nam towarzyszy. Nie inaczej jest w przypadku „Braku tchu”, który mam dzisiaj zaszczyt recenzować. Książka, która w naszym kraju ma szansę zdobyć popularność dopiero teraz i książka, która, zupełnie niesłusznie, znalazła się w cieniu dwóch najgłośniejszych wydawnictw autora: „Folwarku zwierzęcego” i „Roku 1984”.
George Bowling, dobijający pięćdziesiątki, łysiejący handlarz ubezpieczeniami, przy kości, żonaty, dwójka dzieci - jest mieszanką licznych elementów zapożyczonych z wielu schematów osobowości, jego stosunek do świata spodobałby się niejednemu nihiliście. I... nic poza tym! Nie potrafi latać, nie włada piorunami czy też nie przemierza średniowiecznej Anglii z ciężkim orężem w poszukiwaniu wyklętych demonów. Zamiast tego, jak co dzień ma poranne rendez-vous ze strumieniem wody lecącym z węża prysznicowego, krótką i dosyć oziębłą rozmowę z żoną i rachunek w dłoni, z którym musi zgłosić się do dentysty by odebrać nowiutką, sztuczną szczękę. Wydawać by się mogło, że z tak przeciętnym bohaterem wręcz nie da się stworzyć ciekawej opowieści, ale jednak! Orwell ponownie pokazał klasę i udowodnił, że jego dzieła są znacznie bardziej wciągające niż niejedna, przepełniona akcją książka fantasy. Ja przynajmniej nie mogłem się wręcz od niej oderwać.

Akcja książki rozgrywa się pod koniec dwudziestolecia międzywojennego, a konkretniej w roku 1938 (czyli tuż przed II wojną światową, sama zaś powieść wydana została na krótko przed jej wybuchem), w Anglii. Podzielona jest na trzy części, przy czym każda następuje bezpośrednio po poprzedniej. Podział jednak nie odbywa się ze względu na chronologię zdarzeń, a przez wzgląd na treść zawartą w każdym z nich. Pierwszy rozdział jest opisem kilku godzin z jednego dnia głównego bohatera będącego jednocześnie narratorem całej powieści. Dzień, który opisuje, jest dniem, w którym wybiera się po wspomnianą wcześniej sztuczną szczękę robiąc dzień wolny od pracy. Jest to mieszanka, w której przedstawiony zostaje wstępny obraz Anglii, Anglii przerażonej obliczem zapowiadanej przez wielu wojny oraz przemyśleń głównego bohatera. Tak, przemyśleń, ponieważ jeżeli dobrze przyjrzymy się treści, zauważymy, że tak naprawdę najwięcej w książce zawartych jest owych refleksji. Przemyśleń nie tylko tych filozoficznych, ale także i tych całkiem ludzkich i codziennych, ba, nie obeszło się bez sarkazmu i złośliwej ironii, która raz po raz gości w myślach Pana Bowlinga.

Będąca jednak jedynie wprowadzeniem część pierwsza, po chwili ustępuje miejsca części drugiej, która – przynajmniej według mnie – jest esencją całej powieści. Bohater cofa się w czasie do czasów swojego dzieciństwa opisując w wyjątkowo sentymentalny sposób, najważniejsze lata swojego życia. Oczywiście autor nie silił się na sztuczne wymuszanie wzruszenia i zaangażowania czytelnika, dzięki czemu nie uświadczymy powtarzających się wiecznie komentarzy opowiadającego, które takowy nastrój miałyby wprowadzić. Miast tego, poznając kolejne to wspomnienia średniej klasy Anglika dane nam jest odczuć, że jego wspomnienia i on sam są połączone niewidzialną więzią niesamowitego sentymentu. Pierwsze łowienie ryb, dołączenie do starszej grupy rozrabiaków, a także pierwsza miłość, rozpoczęcie pracy czy pierwsze sekrety. Następnie również wybuch I wojny światowej, zaciągnięcie się do wojska czy w końcu czasy, które nastały po służbie. Całość polana jest wyjątkowo plastyczną metamorfozą bohatera ukazującą jak duży wpływ ma na nas nie tylko zdobywanie cennego doświadczenia w każdej z dziedzin, ale także nowe obowiązki, które przychodzą z wiekiem, a także okoliczności i bariery, którym nie zawsze jesteśmy gotowi sprostać.



Trzecia zaś część – jak sami zdążyliście się już domyślić – stan
owi zwieńczenie i swoiste podsumowanie poprzednich dwóch. Nie zdradzę wam jednak jej treści, gdyż z całą pewnością zepsułbym zabawę. Dodać od siebie mogę jedynie tyle, że nie odstępuje poziomem ani przez chwilę pozostałym dwóm i stanowi idealne wręcz zakończenie tej niesamowitej przygody. Przygody melancholijnej, niekiedy wesołej, a niekiedy bardzo przygnębiającej.

Czym jest właściwie „Brak tchu” George'a Orwella? Czymś w rodzaju zapisanej przez słuchacza opowieści człowieka w średnim wieku wymieszanej z jego indywidualnymi poglądami i spojrzeniem na różne rzeczy od różnych stron. Wskazuje również na to forma w jakiej „Brak tchu” został napisany. Pierwszoosobowa narracja z przeważającą ilością opisów i myśli bohatera. Dialogi odgrywają tu rolę drugoplanową i stanowią tło oraz wypełnienie luk, w których ich użycie okazało się być konieczne w celu uniknięcia sztuczności. Powolnie (a niekiedy wręcz mozolnie) ciągnąca się do przodu akcja z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu, ale nie zapominajmy, że Orwell nigdy nie pisał dla mas, a jego książki przyciągały zaledwie pewien procent czytelników.

Poszukujący pędzącej do przodu akcji, intryg czy romansów poczują się srodze zawiedzeni. Nie uświadczymy tu żadnej z tych rzeczy. Miast tego otrzymujemy do rąk podróż w głąb człowieka, a także obecnego wtedy świata. Spotkamy się tu z przenikliwym i jakże brutalnym obrazem Anglii i jej ludności obawiającej się wybuchu wojny, ludności, która z drżącymi rękami dzień w dzień otwiera gazetę i włącza radio w poszukiwaniu najnowszych wzmianek o działaniach przywódcy Trzeciej Rzeszy. Doświadczymy tu również wspaniałej wędrówki do przeszłości będącej tak naprawdę ucieczką przed okrutną rzeczywistością. Niezwykle barwna i jednocześnie sentymentalna wyprawa w pewnym momencie się jednak urywa by przenieść czytelnika z powrotem do szarej rzeczywistości, w której pojawia się nowe ziarnko nadziei w sercu bohatera.

Jak to zwykle bywa, w przypadku książek Orwella, zawsze pomijałem akapit przeznaczony na wady tytułu, gdyż nigdy zbyt znaczących w żadnym z jego dzieł nie dostrzegłem. Nie zmienia to jednak faktu, ze są to pozycje specyficzne i nie każdemu się spodobają. Jedyne czego w przypadku opisywanej przeze mnie książki mogę się przyczepić, to raczej kwestie wydawnicze niźli odnoszące się do samej treści. Jestem bardzo zadowolony z tego, że w końcu jakieś wydawnictwo zdecydowało się odświeżyć tytuł, który do tego czasu był bardzo trudno dostępny. Mam jednak spore zastrzeżenia do projektu okładki, który zupełnie mija się z tym, co spotkamy w książce. Okładka ma wszakże zachęcać czytelnika do zakupu, podczas gdy w tym przypadku okazuje się nijaka. Nie oddaje w nawet najmniejszym stopniu tego niesamowitego, nostalgicznego klimatu przepełnionego aromatem melancholii i tajemniczości.

Mam jednak nadzieję, że po zapoznaniu się z powyższą recenzją, nie zwracając uwagi na nietrafioną grafikę sięgnięcie po tę właśnie książkę, bo warto. Jest nie tylko niesamowitym doświadczeniem, ale także wędrówką, przy której możemy się zatracić i uciec od rzeczywistości aż do ostatniej strony. Idealnie spełnia swoje zadanie również jako przerywnik od coraz to płytszych książek skupiających się wyłącznie na akcji. Powiem więcej – „Brak tchu” stawiam na drugim miejscu największych dokonań George'a Orwella. Uważam (choć to opinia całkowicie subiektywna) opisywaną tu powieść za znacznie lepszą od „Folwarku zwierzęcego”. Do „Roku 1984” jej jednak jeszcze trochę brakuje, co nie zmienia faktu, że zapoznać się z nią z pewnością warto.

Ocena: 9/10

Autor: Hunter
skomentuj
KOMENTARZE NA TEMAT GRY
więcej komentarzy dodaj komentarz